Może nie być wody ani prądu. Coca-Cola będzie na pewno

– Rurki są tam – młoda dziewczyna wskazuje ręką na całe opakowanie słomek do napojów. – Nie, dziękuję, wypiję bez – odpowiadam niemal odruchowo i zgarniam z małego blatu szklaną butelkę. – Lepiej weź – przekonuje mnie nasz lokalny przewodnik Badi. No tak, ciągle o tym zapominam. Przecież jesteśmy w Afryce.


Tak jak w Azji czy Ameryce Południowej, tak i w Afryce Coca-Colę pije się przez rurkę. Dla bezpieczeństwa, dla zdrowia, dla dobrego samopoczucia. Dla tych wszystkich rzeczy właśnie przez rurkę i też dla nich właśnie coca-colę.

Wyobraź to sobie. Przyjeżdżasz z Europy, gdzie każda telewizja trąbi o szkodliwym wpływie Coca-Coli, bo ma pi razy oko tyle cukru, co zwykle zalega w jednej małej cukrowni. Straszy się konsumenta próchnicą, tańczącymi jelitami, babą jagą i otyłością, przez którą spędzicie resztę życia w swoim pokoju. Wycofują ją ze sklepików szkolnych, podsuwają wersje bez cukru, ze słodzikami, stewią. A potem wyjeżdżasz i trafiasz do zupełnie innego świata. Tego, w którym Coca-cola jest... wszędzie. 


Na każdym rogu, ale i na największych odludziach. Jak mantra wraca do Ciebie pogląd, że picie produktów "najbardziej znanej światowej marki" zapobiega zatruciom. No cóż, skoro mówią, że odrdzewia rury, to pewnie i z paroma bakteriami sobie poradzi. Lokalni zachwalają ten czarny płyn równie gorąco, co wycieczki z ich kuzynem/bratem/szwagrem. I w obu przypadkach szczerze wierzą, że rekomendują produkt roku.

Piłam colę w najbardziej niespodziewanych momentach i w najbardziej niezwykłych miejscach świata. Pojawiała się znikąd, najczęściej w szklanych butelkach po 330 ml, zawsze z nieodłączną rurką, bo zbliżenie europejskich ust do szyjki zwrotnej butelki przyprawia każdego lokalnego przewodnika o zawał serca. 


Częstowano mnie nią środku pustyni w Jordanii, rzeki Orinoko w Wenezueli, nieopodal ściany płaczu w Jerozolimie czy obok gepardów i lwów w kenijskim Parku Narodowym Tsavo. Jestem pewna, że jeśli kiedyś wyląduję na bezludnej wyspie z tajemniczą mapą piratów, to zamiast skarbu znajdę skrzynkę coli.

Byłabym jednak kłamliwą szujką, gdybym nie powiedziała, że królestwem Coca-Coli okazała się być Kenia. Słynne logo było wszędzie. Na murach, w hotelach, w jeepach i na ulicach. W pierwszy dzień ciągle słyszałam: "Czemu jesteś taka nieopalona? Chyba pijesz za mało coli!" - żartowali kenijczycy, mimo że mój kolor skóry daleki jest od białego.


Jeszcze w Mombasie, zaraz po przylocie, przywitał mnie dwupiętrowy biało-czerwony dom. Nie był to jednak przejaw uwielbienia do polskiego narodu, ani chatka wybudowana na moje przybycie, a jedna wielka dobrowolna reklama Coca-Coli. Z fasady krzyczał do mnie napis: "Why not make someone smile today?". Hasło to szybko uznałam za kenijskie motto narodowe.
 
Co ważniejsze to, co w pierwszy dzień tak mnie rozbawiło, okazało się być naturalną częścią krajobrazu także w reszcie kraju. Charakterystyczne czerwone logo zdobiło domy w wielu miastach, przeróżnych dzielnicach, niemal podprogowo wołało: "Jestem tu, bierz mnie, kup mnie".

Nawet tam, gdzie po wodę idzie się jak po zaświadczenie do ZUS-u, czyli długo i niechętnie, Coca-Colę znajdziesz bez problemu. Nieprzypadkowo marketingowcy amerykańskiego koncernu twierdzą, że "Jest miliard powodów, by wierzyć w Afrykę". Ten miliard ludzi wie to samo, co ja. Może nie być prądu, może nie być pitnej wody, ale Coca-Cola będzie na pewno.


--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Spodobał Ci się ten tekst? Pokaż go znajomym:

Udostępnij na Facebooku, napisz mi o tym na Twitterze, idź sobie wypić Coca-Colę i zostań ze mną na dłużej :)