Podżyrowałam komuś pożyczkę, a on nie chce jej już spłacać. Myślisz,
że jestem naiwna? Ty też to zrobiłeś – nawet jeśli pukasz się teraz w czoło i
zarzekasz, że wcale, że nigdy, nikomu.
Zastanawiasz się, co ja bredzę? Też się zastanawiałam, bo jak
głupim trzeba być, by wymyślić, że rząd powinien dopłacić do kredytów
zaciąganych w obcej walucie. Tylko dlatego, że kurs się zmienił i ludzie będą jedli gruz. Może
teraz wielu z Was przeżyje szok porównywalny z odkryciem, że św. Mikołaj zostawia
prezenty w szafie u rodziców, a nie pod choinką, ale rząd nie ma swoich
pieniędzy. Więc to trochę tak, jakbyśmy stali się żyrantami dla frankobiorców. Ja,
Ty i paru innych naiwniaków, którzy płacą w tym kraju podatki, mielibyśmy
dołożyć do kredytów obcych ludzi, którzy mieli sieczkę zamiast mózgu.
Kiedy byłam dzieckiem rodzice pozwolili mi puścić totka.
Wygrałam wtedy 15 złotych, czyli majątek godny pięciolatka. Wiecie, co sobie za
to kupiłam? Czekoladę, lody i lakier do paznokci. To ostatnie było czymś
naprawdę głupim, bo w moich czasach małe dziewczynki nie malowały paznokci,
nawet dla zabawy. To była najgorsza inwestycja w moim życiu.
Dlatego w 2008 roku, gdy dolar kosztował niewiele ponad 2
złote, postanowiłam skorzystać z okazji. Kiedy 700 tysięcy Polaków zadłużało
się w obcych walutach, bo rodzina, biały płotek, dwie sypialnie na piętrze,
plazma „hadewtrzyde” i garaż, ja zgarnęłam wszystko, co miałam i pojechałam na
jedne z najlepszych wakacji w swoim życiu - do Dubaju. Rok później pewnie bym już nie pojechała, bo za te same pieniądze stać by mnie było najwyżej na Krynicę-Zdrój (wcale nie jest taka tania!).
Nie musisz mieć czerwonych szelek i pracować na Wall Street,
by kojarzyć, że jak jest drogo, to się sprzedaje, a jak tanio, to się kupuje. Nigdy
na odwrót. Jak euro/dolar/frank kosztuje mniej niż dobra drożdżówka, to
balujemy na Ibizie i masowo importujemy nowojorskie hot-dogi. Jak drożeje, to
eksportujemy wszystko, co tylko da się sprzedać i wymieniamy w kantorze resztki
„kieszonkowego” z ostatnich wakacji. Nigdy na odwrót.
A teraz tak serio. Jaka była szansa, by frank utrzymał się na tym
samym poziomie przez kilkadziesiąt lat? Moim zdaniem wprost proporcjonalna do
tego, że w tym spłacanym domku z równo przystrzyżoną trawą zamiast psa będzie
hasał mały T-rex. Wiem, że teraz jest lament, płacz i masowa chęć
przewalutowania, ale ogarnijcie się.
Nie zwalajcie winy na mnie i innych podatników. Ja
swoją karę za głupotę już poniosłam. Wymarzony lakier wysechł zanim dorosłam do
wieku, w którym mogłam go użyć, a większość czekolady zjadł mi brat. Weźcie to
na klatę, bo macie kredyty na 25, 30, a nawet 50 lat. Zanim skończycie je
spłacać Szwajcarii i franka może już nie być, a wszyscy będziemy mówić po
arabsku i płacić dinarami.
Możecie teraz ze łzami w oczach rozsiąść się przed kominkiem
w chatce na przedmieściu albo iść obejrzeć swoje czterokołowe cacko w garażu. Jedna
rzecz i tak zostanie bez zmian – może być stare, ale niech będzie spłacone.